Przed chwilą na jakimś profilu pewna pani, miłośniczka zwierząt „rzuciła mi w twarz”zdjęciem z kolacją dla swoich psów, nazywając mnie przy tym fanatyczką, psującą opinię normalnym weganom. Zdjęcie, które mnie zemdliło, z „lekka” ścięło z nóg, chciałam skopiować, ale foto szybko zniknęło, może i lepiej. Co na nim było? Dwie – świeżo obcięte kurze nogi wraz z pazurami upiornie skrzyżowane na talerzu. Ich właścicielka zapewne dzisiaj jeszcze żyła. Pani – miłośniczka zwierząt sama hoduje i zabija kury, kozy… dla swoich psów. Prowadzi rodzaj „sanktuarium” według „wszelkich praw natury”, a jej działanie poparte jest wiedzą, jakiej ja według Pani – miłośniczki, zwolenniczki nowego, modnego snobistycznego trendu raw food dla pupili – nie posiadam.
Właśnie ta Pani utwierdziła mnie w przekonaniu, że ja nigdy tego nie zrobię. Nie zabiję, ani nie nakarmię jednego zwierzęcia drugim, jakkolwiek kto tego nie nazwie. Właśnie według zasady, jeśli chcesz zmieniać świat, to musisz sobie wyobrazić ten nowy…, nie chcę w tym nowym świecie zabijać, ani dla siebie, ani dla nikogo innego. Nie wyobrażam sobie, że patrzę w oczy krowie i zabijam ją dla kota…. W tym miejscu zaznaczam, że to, co piszę nie jest krytyką wegan, którzy myślą inaczej. Wybrałam – nie zabijaj, więc, albo szukam innych rozwiązań, a możliwości w tym względzie jest coraz więcej, albo nie posiadam zwierząt wcale. Mój pies jest na zróżnicowanej diecie roślinnej, wychodzi mu to na zdrowie. Jest pod opieką weterynarza, który jest zadowolony z jego kondycji. Na diecie roślinnej Nero pozbył się dokuczliwych alergii. Psiak ma stały dostęp do ogrodu, codziennie spaceruje po lesie, śpi w łóżku z moim synem. Kiedy nie będę musiała na dłużej wyjeżdżać zaopiekuje się też innymi zwierzętami.
Pani miłośniczka raw food uważa, że znęcam się nad zwierzętami. To ciekawe, zapewne według tejże Pani miłośniczki nie jest znęcaniem się, ani fanatyzmem – zabijanie – w pełnej wiedzy i „miłości”.
A teraz pora na kolację . W niemieckiej książce dla wegan znalazłam prosty, fajny przepis na wegańską „metkę”. W tym przepisie głównym składnikiem są pokruszone wafle ryżowe, a ja zrobiłam metkę z amarantusa ekspandowanego – popping.
Sprężysta konsystencja takiej „metki” do złudzenia przypomina surowe, zmielone mięso, tatar, ale nim na szczęście nie jest, nie jest upiornym raw food.
Zagotowałam ok. 30 – 40 ml. wody z ok 3 – 4 – łyżkami oleju kokosowego (lub oliwy) i odrobiną kminku. Kiedy woda naprała smaku kminku (opcjonalnie, kto lubi) zalałam nią 10 dag amarantusa w formie popping. Dodałam jeszcze spory słoiczek dobrego przecieru pomidorowego i wymieszałam. To ilość przecieru decyduje o prawidłowej konsystencji „metki”, więc należy go dodawać stopniowo. Dalej doprawiamy solą, pieprzem, może być odrobina suszonych, mielonych warzyw, oraz wędzona, mielona papryka i dodajemy jeszcze obowiązkowo zmiażdżony ząbek czosnku i drobno posiekaną cebulkę. „Metkę”- „tatar” wstawiamy do lodówki na kilka godzin.
Taka metka jest bardzo smaczna, zawiera sporo dobrego białka z amarantusa i żelaza z pomidorów.