Najadłam się strachu” – zapewne nie raz użyłam tego określenia w przenośni, kiedy się czegoś przestraszyłam, ale niestety przez całe życie – jak i wszyscy inni dookoła mnie – jadłam strach w dosłownym tego słowa znaczeniu. Najpierw mnie nim karmiono, potem bezwiednie jadłam go sama, jeszcze później z narastającym poczuciem winy, karmiłam się nim już coraz bardziej świadomie, aż przyszedł moment, kiedy – z korzyścią dla siebie i świata – postanowiłam nie jeść go wcale W postanowieniu tym trwam już , albo niestety dopiero – ponad cztery lata i w żadnym razie nie zamierzam uwsteczniać się wracając – w kwestii obżerania się strachem – do tego co było.
W moim rodzinnym domu na wsi hodowało się zwierzęta. Doskonale wiem jak wiele strachu zawiera każdy kawałek tak zwanego mięsa, litr mleka, czy jajko. Wielkimi głazami leżą w mej duszy – zapierając oddech w piersiach i wyciskając łzy z oczu – te przerażające, rozpaczliwe, wołające o pomstę do nieba krzyki zarzynanych zwierząt, te wiadra ciepłej krwi, nieme szamotania – z przerażenia nieumiejących wydać głosu królików, lejące prawdziwe łzy przepiękne wielkie oczy cielaka, którego wyrwano od matki i oddano na rzeź, bo urodził się chłopcem i „ mleka z niego nie będzie”.
Kiedyś i ja zjadałam niejedną porcję strachu niemal każdego dnia, ale znalazłam w sobie dość siły, aby skończyć z tym uzależnieniem. Dziś trochę jak widz w teatrze patrzę na ludzi, którzy często irracjonalnie boją się drugiego człowieka, chorób, utraty tego co posiadają…, bo zaślepieni swym uzależnieniem – jakkolwiek pretensjonalnie to nie zabrzmi – nie mogą odczuć zasady globalnego zaufania wynikającego z prawa wszelkiego życia.
Bardzo bym chciała, umieć zmotywować innych, żeby chociaż spróbowali ograniczyć strach w swoim jadłospisie. W dobie ogromnych możliwości technicznych i tego co nam natura daje w żadnym razie nie musimy już „tradycyjnie” i prymitywnie karmić się strachem, chyba że jest to czyimś świadomym wyborem. Chyba, że ktoś świadomie chce – z pozycji silniejszego, uzasadniając to „smakiem życia” – zadawać cierpienie i ponosić tego oczywiste konsekwencje.
Całym sercem i duszą czuję, że wielki Lew Tołstoj miał rację mówiąc, że „dopóki będą istniały rzeźnie, będą istniały pola bitew”.
Jeśli zjadamy mięso, zjadamy też strach, który ono zawiera. Ze strachu łatwo rodzi się nienawiść, a od nienawiści do agresji i wojen już niewielki krok. Wojny także żywią się mięsem. Im więcej zjadamy strachu tym bardziej się boimy, bo jakże mamy się nie bać o własne dzieci, kiedy zjadamy przerażone inne dzieci w postaci smakowitej cielęcinki, czy też kruchej jagnięciny, naiwnie wypierając z siebie świadomość tego, co naprawdę jemy, znieczulając tym i rozszczepiając swoją psychikę dzieleniem istnień na te, które się zjada i te, których zabicie jest niemoralne.
Żywiąc się strachem nie jesteśmy naprawdę wolni i łatwo dajemy się zmanipulować, namówić do ataku na inne życie, tworząc niszczący wszystko zaklęty krąg nienawiści.
„Pitagoras zachwalający wegetarianizm” Rubens i Snyders.
Strach w sosie własnym i kanapka ze strachem,